sobota, 25 stycznia 2014

Legenda o królowej Aleksandrze

Dawno temu, w starożytnym królestwie Lithindur stał wielki zamek. Budowla była potężna i żaden wróg nie byłby w stanie jej sforsować. Kraina, w której został zbudowany była pełna magii i czarodziejskich istot. Bestie i ludzie żyli w pokoju, daleko od siebie. Do czasu…
Pewnego dnia w zamku przyszła na świat piękna królewna Aleksandra. Miała wszystko, czego zapragnęła. Wyrosła na urodziwą, ale zarozumiałą królową. Każdy jej rozkaz musiał zostać spełniony, bo inaczej nieposłuszny podwładny tracił życie.
Kiedyś królowa zapragnęła czegoś niewiarygodnie zuchwałego. Rozkazała, by ktoś z poddanych przywiózł jej smoka. Chciała pokazać jak wielka jest jej władza. Że nawet najgodniejsze, najwspanialsze stworzenie nie może równać się z jej mocą. Mimo, że prawo zabraniało w jakikolwiek sposób zakłócać spokój istotom magicznym, Aleksandra wykorzystała pewien haczyk. Istniał bowiem przepis, według którego władca może nieco zmienić złote reguły Lithinduru, o ile w głosowaniu przeprowadzonym w całym państwie większość ludu się z nim zgodzi.
Królowa zebrała więc wszystkich poddanych przed zamkiem i stojąc na królewskim balkonie zawołała:
- Drodzy  mieszkańcy Lithinduru! Mam dla was kolejne zadanie, jednak tym razem za niewykonanie go nie grozi wam śmierć.
Na placu podniósł się pomruk zaciekawienia. Aleksandra poczekała aż ucichnie, po czym kontynuowała:
- Ale osoba, której uda się je wykonać otrzyma 100.000 klejnotów i przywilej zamieszkania w jednej z zamkowych wieży!
Tłum zawrzał. Nagroda była ogromna, zwłaszcza dla ubogich Lithindurian. W dodatku możliwość mieszkania w zamku, do którego w normalnych okolicznościach nie mogli się zbliżyć na odległość mniejszą niż dwieście stóp! Stawka była wysoka i każdy czekał, aż królowa ogłosi, co to za zadanie.
- Ten niezwykły przywilej otrzyma osoba, która przyprowadzi do mnie smoka.
Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na władczynię w osłupieniu. Teraz już wiedzieli, dlaczego nagroda jest tak wysoka.
- To szaleństwo! – wykrzyknął ktoś.
- Chcesz nas pozabijać?!
- Jak można żądać czegoś takiego?!
- Niewykonalne!
Wśród ludu na nowo zapanował hałas, jeszcze większy niż poprzednio. Królowa przyglądała się wszystkim z obojętnym wzrokiem po czym dodała:
- Ten, komu się uda nie będzie musiał płacić podatków i będzie miał zapewnione dożywotnie zapasy jedzenia.
Ten argument wymagał rozważenia. Wielu poddanych miało długi wobec królestwa, innym brakowało jedzenia. Gdyby udało im się spełnić zachciankę Aleksandry, zniknęłyby wszystkie ich problemy.
Widząc, że sytuacja zmieniła się na jej korzyść, władczyni oznajmiła:
- Jutro odbędzie się głosowanie. W każdą sobotę pozwalam wyruszyć za Smoczą Granicę na łowy.
Plan królowej zadziałał i następnego dnia nie zebrano niemal żadnych głosów wyrażających sprzeciw. Sytuacja zapewne wyglądałaby inaczej, gdyby głosowały kobiety, próbujące chronić swych mężów przed nieuchronną zgubą. Jednak z punktu widzenia królestwa (oraz prawa) były one nieistotną częścią społeczeństwa, potrzebną tylko do szycia ubrań, sprzedawania błyskotek i prac domowych. Aleksandra nie interesowała się tą jawną dyskryminacją. Była to nie pierwsza sytuacja, w której równouprawnienie mogłoby wejść jej w paradę, więc z rozmysłem nic w tej kwestii nie zmieniała.
Minęło wiele sobót. Zginęło wielu wojowników, pragnących zapewnić dobrobyt swej rodzinie lub samemu sobie. Pewnego dnia na zamku pojawił się rycerz na koniu. W ręce trzymał mocny sznur, a na drugim jego końcu szarpał się smok. Jego łapy były uwięzione w ciężkich, metalowych kulach, a pysk związany grubą liną.
Cała służba  wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Komuś naprawdę się to udało!
- Uważaj, królowo – nieznajomy odezwał się niskim, donośnym głosem. –Twoja pazerność wkrótce cię zgubi!
Rzucił sznur w stronę Aleksandry i wyjechał z zamku, nic więcej nie mówiąc. Na rozkaz władczyni służba próbowała go odszukać i wręczyć nagrodę, lecz bohater jakby rozpłynął się w powietrzu.
Królowa nie przejęła się jego groźbą. Wciąż pragnęła bogactwa, a smoka uwięziła w najwyższej wieży i nigdy nie wypuszczała.
Rok później smoki zaczęły siać spustoszenie w królestwie. Po raz pierwszy w historii przekroczyły granicę, chcąc uwolnić swego towarzysza. Większość mieszkańców została zabita. Aleksandra również zginęła, zjedzona jako pierwsza z Lithindurian.

Tak właśnie rozpoczęła się wielka wojna między ludźmi a smokami. Ale to już inna historia…

czwartek, 14 listopada 2013

Lithindur w mojej głowie :)

Jesteście skazani na oglądanie moich bazgrołów :P Jak komuś się nie podoba to nie zmuszam.



zupełnie za darmo! (chyba że chcesz płacić, to stawiasz mi żelki :3)

TAMTARAMTAM... (uwaga, nie umiem rysować :P)

.
.
.
.
.
.
.
.
.

dam, dam dam... Bo trochę strasznie też musi być. 


ucięło mi końcówkę (po prawej na dole) i musiałam sama dopisywać xd

ależ mi mag wyszedł :D Nawet nie wiecie, jak się męczyłam żeby fajnie wyglądał. A pani z matmy tego nie docenia i dyktuje jak szalona i ledwo mam czas rysować :c


A to jeszcze nie skończone, też na matmie. Że nieskończone wińcie panią z maty.


Mam zamiar jeszcze przepisać to na czysto, bo pewnie się nie rozczytacie. Ale chciałam pokazać Wam że praca wre ;D Także odrobinę cierpliwości i będziecie mogli oglądać bloga o magicznej krainie *.*


A na razie pozdrawiam, trzymajcie się ciepło! =^.^=






Rozdział 1,2,3 + część 4 rozdziału

***  Wstęp ***

Nadeszła kolejna fala bólu, która przeszyła całe moje ciało i zupełnie mnie sparaliżowała. „Dlaczego ja?! – pytałam siebie.  –  Nic nie zrobiłam! - w tym świecie nic nie działo się bez przyczyny. Bywały momenty, kiedy ta magiczna kraina karała kogoś za złe uczynki - Nic nie zrobiłam, nic nie zrobiłam, nic nie zrobiłam... – powtarzałam w myślach, jakby to miało mi pomóc –  Nikogo nie skrzywdziłam… nic, kompletnie żadnej winy! Więc ktoś musiał mnie otruć… Kiedy ja mogłam się otruć? - Ból stał się niemal nie do wytrzymania. Zamknęłam oczy, z których popłynęły łzy. Z moich dotychczas zaciśniętych ust wydobył się krzyk. Zobaczyłam przystojnego chłopaka biegnącego w moją stronę. Wyjął jakiś eliksir z torby i mówiąc do mnie uspokajająco dał mi go do wypicia. Później straciłam przytomność.

Rozdział 1 

Obudziłam się w jaskini. Byłam mokra od potu i trochę zdezorientowana. W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem, ale zaraz przypomniałam sobie ten ból, mój krzyk, no i … tego niesamowitego chłopaka, w którym zakochałam się dosłownie od pierwszego wejrzenia. Ale taki przystojniak na pewno ma już dziewczynę.
Jaskinia była dość duża, na środku paliło się ognisko a dookoła czuć było zapach mięty. Byłam przykryta ciepłym kocem z miękkiego materiału. Obok mnie leżała moja torba. Zaczęłam ją przeglądać. „Na szczęście jest wszystko" – pomyślałam z ulgą.
- Nie bój się, niczego ci nie ukradłem.– usłyszałam głos dochodzący z głębi jaskini. – Gdybym chciał ci coś zabrać, nie ratowałbym cię.
Odwróciłam się. To był on. Wysoki, szczupły chłopak, o niebieskich oczach i cudownych czarnych włosach.
- Jaki sens ma ratowanie kogoś, komu się coś ukradło? – spytał, uśmiechając się.
„Boski uśmiech” – pomyślałam.
- Trzeba być  przezornym.  –  odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech -  Dziękuję za uratowanie mi życia –  „Nie mogłaś już gorzej tego ująć!” - dodałam w duchu.
- Nie ma sprawy – powiedział. – Skąd jesteś? Bo raczej na miejscową nie wyglądasz – kolejny boski uśmiech, który znów odwzajemniłam.
- Dobra. Zaczęło się tak...

Rozdział 2

- Tylko muszę cię uprzedzić, że pamiętam niewiele – zaczęłam. – ale opowiem ci wszystko, co wiem:
Około tygodnia temu obudziłam się w ciemnym miejscu. Nic nie widziałam, a głowa bolała mnie jakby ktoś rąbną w nią patelnią. Czułam zapach wilgoci i pleśni, może trochę mokrej sierści szczurów (blee…). Po chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzałam ciemne kamienne ściany i sufit. Byłam w jaskini. Nieco skołowana uderzeniem zaczęłam się chwiejnie podnosić.
Halo! – zawołałam, a mój głos odbił się echem po ścianach. – Jest tu kto? - i znowu odpowiedziało mi tylko echo. „Kim jestem? – Zastanawiałam się w myślach –„No, na pewno dziewczyną. Tak, to wiemy. Coś jeszcze? Imię? Nie, nie znane. Nazwisko? Tego też nie wiemy. Kolor włosów? – spojrzałam na moje długie włosy – Zdecydowanie blond. Czy jestem ładna? Mam ładną twarz? – rozejrzałam się. – Cała jaskinia mokra, a nie ma nawet jednej kałuży?! Co to ma być do licha! – zdążyłam się zdenerwować. – Ech, nie ważne. Uspokój się, weź głęboki wdech… I dalej. Podsumujmy: Ja, dziewczyna, z nieznanym imieniem i nazwiskiem, mam blond włosy i jestem chyba ładna.” To „chyba” strasznie mnie niepokoiło. Próbowałam to sprawdzić, dotykając twarzy rękami. Dowiedziałam się w ten sposób, że mam prosty nos, bez garba, moje policzki nie były ani pulchne, ani wklęsłe. Były w sam raz. Ale to wciąż była tylko teoria. W każdym razie, musiałam się jakoś stamtąd wydostać. Tylko jak? Nagle mój wzrok padł na zieloną skórzaną torbę, która leżała obok mnie. „To takie oczywiste! – pomyślałam. – Może tam znajdę... no nie wiem, jakiś portfel, albo dokumenty… – zaczęłam szperać w torbie – Bransoletka… O, jakie ładne kolczyki! Nie ważne... Błyszczyk, naszyjnik…"
- Pamiętnik! – krzyknęłam i aż wystraszyłam się echa. Zaczęłam gorączkowo przerzucać strony z nieco wyblakłym atramentem. – Drogi Pamiętniczku… bla, bla, bla… wczoraj… impreza…. Dlaczego tu nie ma imienia?! Ach, no tak… – coś mi zaczęło świtać. – Już pamiętam… Ale ze mnie idiotka! Nie dałam imienia, bo bałam się, że ktoś go znajdzie i przeczyta! A że znajdę go potem, kompletnie nic nie pamiętając, siedząc w jakiejś jaskini, to już nie pomyślałam nie?! – wykrzyczałam wściekła. Nagle zorientowałam się co powiedziałam i parsknęła śmiechem (no co, ty byś się nie śmiał?). Złość mi przeszła. Obróciłam torbę do góry dnem i wysypałam z niej wszystkie rzeczy. Zaczęłam je przeglądać:
- Bluza, długopis… – wymieniałam na głos. - Dwa batony, butelka soku pomarańczowego, pamiętnik, kolczyki, bransoletka, latarka, żeton… Czekaj, wróć! – zamarłam na moment. – Latarka! - wzięłam ją do ręki. – Działa! Hura! Jestem uratowana!
Zaczęłam oglądać jaskinię. Znalazłam tunel, prawdopodobnie prowadzący do wyjścia. Ruszyłam tamtędy.
***

Szłam już jakiś czas, a końca tunelu nie było widać. Do tego latarka powoli przestawała świecić… Wcześniej nie myślałam, co może siedzieć w takim tunelu, ale teraz… Co chwila przychodziły mi na myśl różne stwory, które znałam książek (Jakich? Nawet nie pamiętałam tytułów). Różne latające poczwary, potwory mówiące ci prosto w plecy: „Nie odwracaj się…”, a gdy się odwróciłeś pożerały, albo zabijały wzrokiem. Próbowałam je odgonić, myśleć o czymś przyjemnym. Ale jak tu myśleć o czymś przyjemnym, gdy ma się tak mało wspomnień? A do tego ze wszystkich stron otaczają cię zimne, mokre ściany jaskini… Miałam jeszcze jedno zmartwienie poza strachem – tunel był coraz węższy. Na samym początku był szeroki na kilka metrów, ale teraz – dwa metry maksymalnie. Obawa, że będzie w końcu tak wąski, że się nie przecisnę i będę musiała zawrócić była straszna. Ale szłam. Teraz już nieco szybciej, bo latarka słabo świeciła.

***

Minęło trochę czasu i latarka zgasła zupełnie. Ogarnęła mnie panika. „Co ja teraz zrobię?!” – myślałam gorączkowo. Postanowiłam po prostu iść i myśleć co może być na końcu jaskini. To mnie uspokoiło. Zajęłam umysł czymś innym, całkowicie odpłynęłam. Bo wersji mogło być dużo. Na końcu mógł być mój dom, trawnik, ulice, znajomi, mogłam wszystko sobie przypomnieć. Mogłam trafić na jakiś dziwny świat, gdzie rządzi zło, łatają straszne potwory, ziemia jest czarna a niebo czerwone. To wszystko mogło mi się tylko śnić, a gdy dojdę do końca jaskini obudzę się w cieplutkim łóżeczku… „Może ja umarłam? – przemknęło mi przez myśl. – Może właśnie idę do nieba? Albo…" – Moje rozważania przerwało oślepiające światło.
- Co to…? Koniec! Koniec jaskini! Wolność! Nareszcie! - wybiegłam na zewnątrz… prosto w ulewę. Mój entuzjazm nagle gdzieś się rozwiał. Albo spłynął z milionami kropel, które spadły na mnie zaraz za jaskinią. „Ale trafiłam… – myślałam poirytowana. –Nie ważne… Gdzie ja jestem?”

- Zmęczyłam się, mogę skończyć później? – spytałam z nadzieją.
- No co ty, w najciekawszym momencie? – nie mógł tego znieść.
- Proooooszę… - błagałam, robiąc maślane oczka.
- No dobra, niech ci będzie… - zgodził się.

Rozdział 3

Następnego dnia rano...
- Wstawaj, musisz mi opowiedzieć, co było dalej - chłopak potrząsną mną na moim posłaniu. Zdezorientowana otworzyłam oczy i próbowałam przypomnieć sobie, gdzie jestem.
- Aaa... Gdzie ja... A, no tak. Na czym to ja skończyłam... Ach, już pamiętam:
Jak już mówiłam - byłam wkurzona. Męczę się w jaskini, wreszcie wychodzę… prosto w ulewę. Zaczęłam się rozglądać po tym dziwnym świecie. Ziemia była bez trawy, tylko gdzie nie gdzie rosły niewielkie kępki. Na niebie ujrzałam dziwny kształt. „Co to… – zastanawiałam się w myślach – Na ptaka za duże… Aaa! To jest smok! Prawdziwy?" – nie potrafiłam tego ogarnąć. Wychodzę do jakiejś dziwnej krainy, są tam smoki… Smoki nie istnieją! A może… Nic już nie było pewne.
- Ok, są tu smoki. Niewiele trawy. A są tu jakieś inne zwierzęta? – ledwo to powiedziałam, a za moimi plecami usłyszałam stukot kopyt.
- Konie! – krzyknęłam. Przypomniałam sobie wszystkie moje lekcje jazdy konnej, które odbyłam w "moim" świecie.
- Zobaczmy jak dobrze umiem jeździć… - powiedziałam z błyskiem w oku i podeszłam do  białego konia z siwą grzywą. Udało mi się zdobyć jego (a właściwie jej, bo okazało się, że to klacz) zaufanie, więc zaryzykowałam skokiem na grzbiet. Moje ciało zareagowało automatycznie i ustawiło się we właściwej pozycji. „Wiedziałam, że dam radę!” – przez głowę przemknęła mi tryumfalna myśl. Puściłam się galopem przez równinę.
- Luna, dobrze? – postanowiłam jakoś nazwać klacz. – Jesteś świetna! – poklepałam ją po grzbiecie. „Muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogę przenocować… – myślałam. – W taki deszcz przydałaby się jaskinia… Później trzeba coś zjeść i urządzić posłanie…” – Moje rozważania przerwał grzmot, a niebo rozświetliła ogromna błyskawica. Luna wierzgnęła, a ja, przez brak czujności spadłam.
- Luna! – krzyknęłam. – Spokojnie… Spokojnie… Nic się nie dzieje… - zaczęłam powoli wstawać. Kątem oka dostrzegłam jaskinie w zboczu góry, gdzieś na horyzoncie. „To dobre miejsce. Tam przenocuję” – byłam spokojna. Luna to wyczuła i też się uspokoiła. Postanowiłam na razie ją poprowadzić, a gdy trochę ochłonie, znowu na nią wsiąść. Szłyśmy tak dobry kawałek drogi, a burza i deszcz ustały. Postanowiłam odpocząć. Usiadłam na ziemi i wyciągnęłam z torby sok i batona. „A później?" – dobrze wiedziałam, że sam baton nie wystarczy, poza tym Luna też wydawała się głodna.
- Pójdziemy jeszcze kawałek, a później dam ci coś do jedzenia dobrze? – klacz zarżała w odpowiedzi. W czasie mojego odpoczynku wyszło słońce i zaczęło suszyć ziemię. Luna wydawała się być spokojna i odprężona. Na pewno już odpoczęła, więc postanowiłam znów na niej pojechać. Wskoczyłam na jej grzbiet i ruszyłyśmy w stronę góry, która była najwyżej kilka kilometrów od nas.

***

Gdy byłyśmy u podnóża góry, zgodnie z obietnicą zaczęłam się zastanawiać nad jedzeniem dla klaczy. Wszędzie była spalona słońcem ziemia, ale ta góra była cała zielona od porastającej ją trawy. Obeszłam ją dookoła. Gdy byłam dokładnie z drugiej strony góry stanęłam jak wryta. Znajdowało się tam wspaniałe jezioro otoczone drzewami uginającymi się od owoców. Wokół jeziora rosła bujna, zielona trawa. Luna zaraz podbiegła do wody i zaczęła pić, a ja zerwałam jabłko z drzewa i ugryzłam je. Pyszny sok wypełnił moje usta. Rzuciłam jedno jabłko w stronę Luny, a ona od razu zaczęła jeść. Nagle mój wzrok padł na drewnianą tabliczkę przybitą do jednego z drzew. Przeczytałam napis:
 „Znajdujesz się w Świętym sadzie obok uzdrowicielskiej wody.
Posil się i ugaś pragnienie, a potem opuść to miejsce w przeciągu pięciu dni.”

Zamurowało mnie. Wreszcie znalazłam miejsce do spania i mam je opuszczać? To bez sensu. Zresztą, co może się stać? Przyleci wielki ptak i mnie zje? Spadnie na mnie klątwa? Akurat! Zostawiłam Lunę i zaczęłam się wspinać po stromym zboczu góry do jaskini. Cały czas myślałam o tym dziwnym znaku z drzewa. „Czy to prawda? Po pięciu dniach coś się stanie? Jeśli tak, to co” - nie mogłam tego znieść. Postanowiłam się tym nie przejmować. - To tylko drewniana tabliczka przybita do drzewa, nic nie znaczy. – myślałam – Równie dobrze ja mogłabym przybić tabliczkę:
Znajdujesz się obok świętej jabłonki. Oddaj jej pokłon, bo inaczej cię zje.
Tak samo zmyślone i bez sensu.” – starałam się przekonać, ale jakoś mi nie wychodziło. W każdym razie byłam już w jaskini. Była ona całkiem inna, niż ta, w której się obudziłam. Miała odcień jasnego brązu, a gdzieniegdzie widać było połyskujące srebrne kryształy. „Ale piękna… – pomyślałam. – Co noc będę oglądać te wspaniałe kryształy, niby gwiazdy…” – rozmarzyłam się. Właściwie, to przez jakieś cztery dni nie działo się nic ciekawego. Jedyne co robiłam, to piłam wodę ze źródła, jadłam owoce z sadu, a przez resztę dnia jeździłam na Lunie (miała do mnie pełne zaufanie!). Wracałam i odkrywałam tajemnice starego pergaminu, który znalazłam na jednej z moich „wycieczek”. Były tam różne rzeczy dotyczące tej krainy. Dowiedziałam się między innymi, że nazywa się Lithindur.
Wieczorem zmęczona padałam w jaskini na posłanie, które zrobiłam z liści i trawy. Dopiero tego piątego dnia, gdy wybrałam się na codzienną przejażdżkę na Lunie coś się stało. W pewnym momencie poczułam się zmęczona. To nic nadzwyczajnego, jazda konna też jest męcząca. Ale gdy zsiadłam, by ochłonąć, czułam się tak, jakby ktoś mnie związał. Ból sparaliżował moje ciało, leżałam teraz na ziemi. Luna zarżała i gdzieś pobiegła. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Ból był coraz dotkliwszy, w końcu zupełnie mnie unieruchomił. Krzyknęłam, a potem...
- Potem pojawiłeś się ty - spojrzałam na niego. Wyglądał na zaciekawionego moją opowieścią.
- Wiem jak się otrułaś – powiedział.
- Tak?
- Święty sad jest dla strudzonych wędrowników. Każdy może się tam zatrzymać, posilić, napić… A potem wyruszyć w dalszą drogę. To miejsce jest zaczarowane przez czarownika Sagusa, który nie chciał, by zostało zniszczone. Na każdy atak sad opowiada trucizną, nawet poprzez dotknięcie trawy. Aby nie zjedzono wszystkich owoców, Sagus ustalił pięciodniowy limit. Tabliczka to ostrzeżenie. W tym świecie każda tabliczka coś znaczy, ostrzega. Nie ma tabliczek „zmyślonych” czy „bez sensu”. Ty nie przestrzegałaś tej zasady, więc sad cię ukarał. Owoc który zjadłaś piątego dnia musiał być zatruty.
Zatkało mnie. Poczułam się głupio, jak dziecko, które przypadkiem coś zepsuło i oglądało przez to smutnych rodziców.
- Nie wiedziałam… - próbowałam znaleźć odpowiednie słowa. – Ja…
- Wiem – przerwał mi. – Nie chciałem cię ganić za to, co zrobiłaś. To dla ciebie całkiem nowy świat, nie znasz go dobrze i masz prawo do błędów – uśmiechną się, a mi zrobiło się cieplej na duszy.


Rozdział 4 


– A ty? – spytałam – Jak tu trafiłeś?
- Ja urodziłem się i dorastałem w Lithindurze.  To moja ojczyzna. Dawniej było tu pięknie. Wszędzie zielona trawa, drewniane domy, dzieci kąpiące się w licznych jeziorach…
- Ale teraz nie ma tu ludzi. – przerwałam - Żadnej trawy, czy jezior…
-Tak, to prawda. – przyznał – Ale kiedyś były. Do czasu aż pewien mag, Adrianno nie postanowił  wejść w posiadanie smoka. W Lithindurze ludzie podzieleni byli na dzieci, dorosłych, mędrców i magów. Mędrcy mieli już swoje lata, więc opowiadali o starych dziejach, o walkach rycerzy, którzy bronili wioski przed smokami… Smoki trzymały się od nas z daleka, Ale Adrianno, który badał zachowanie i zwyczaje smoków zapragnął, by wróciły, by mógł się opiekować jednym z nich. Mędrcy ostrzegali go, namawiali, by został, ale on nie słuchał i wybrał się za czarny las. Wkroczył na terytorium smoków, do Magioru, i uciekając przed nimi zwabił je do Lithinduru. Tu smoki wpadły w szał, zaczęły wszystko demolować. Niszczyły domy, spalały trawę, zabijały ludzi… Okropne chwile. – wzdrygną się
- Dlaczego? – spytałam – Przecież żyły z wami w zgodzie tak długo…
- To prawda, ale to dlatego, bo nie wkraczaliśmy na ich terytorium. Mędrcy mówili, że rycerze bronili ludzi przed smokami, aż pewien badacz smoków przekazał im w jakiś sposób , że jeśli one nie będą wkraczać na nasz terytorium, do Lithinduru, to my, ludzie, nie będziemy wkraczać na ich terytorium, czyli do Magioru. Smoki zgodziły się i wróciły za czarny las. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, aż do tego momentu. Adrianno popełnił niewybaczalny czyn. Zginął w tym chaosie, tak jak wielu innych  mieszkańców wioski.  Ci, którym udało się przeżyć schronili się w jaskini obok Świętego Sadu. Ja też tam byłem. Chowaliśmy się tam przez dwa dni, później postanowiliśmy się przenieść. Pewien drwal, który był tam z nami, opowiedział nam o magicznej polanie znajdującej się gdzieś w głębi czarnego lasu.